sobota, 2 kwietnia 2016

W obliczu ostateczności...

Za nami Wielkanoc.

Święto Zmartwychwstania.

Święto pokonania śmierci. Święto życia i to życia wiecznego.

Życia, które jest obietnicą złożoną każdemu…

Sądzę jednak, że to jednak dobry czas, aby uświadomić sobie, że nasze życie jest ograniczone.

Że nasze życie, w każdym wypadku, kończy się śmiercią.

Śmierć jest zwieńczeniem życia, a nie karą za grzech.

Śmierć jest elementem nierozłącznym życia i każdy z nas ma prawo do śmierci godnej, do umierania w ciszy, w otoczeniu ludzi, których kochaliśmy i którzy nas kochają.

Że medycyna nie ratuje życia, a jedynie czasami je przedłuża, najczęściej ostatnie chwile wypełniając zgiełkiem i bólem, pozbawiając nas „ja”, zmieniając nas w zbiór organów i fizjologicznych procesów.

Pozbawiając nas podmiotowości, czyniąc nas przedmiotem oddziaływania, badania, narzędziem naukowego sukcesu.


Śmierć nie przychodzi nam łatwo. Nawet ta gwałtowna, raptowna, niespodziewana. Nigdy nie jesteśmy na nią gotowi, nawet gdy wypatrujemy jej jako wyzwolenia od bólu.
Nie godzimy się na śmierć, choć czasami wierzymy, że jest ona aktem szlachetności.

Śmierć sama w sobie, jak narodziny, jest najbardziej naturalnym zjawiskiem, a jednak nie łatwo nam towarzyszyć umierającemu. Nie łatwo poradzić sobie z odejściem bliskiej osoby.
Śmierć kogoś bliskiego to niewyobrażalna strata i rozrywający ból, większy od jakiegokolwiek bólu wywołanego przez chorobę.

The Guardian – w sobotę przed świętami opublikował list rodziny do lekarza z hospicjum:

„Kiedy przywieźliśmy ojca do hospicjum, było dużo zamieszania. Sprawdzano kartę leków, sprawdzono jego funkcje życiowe. Wszyscy widzieli, że przybył tu, aby umrzeć, ale chodziło o to, że zawsze można coś poprawić, przynajmniej czasowo, a młody lekarz i pielęgniarki na dyżurze tego wieczoru mieli wystarczająco dużo czasu, by „wszystkie rzeczy poukładać”. To była duża ulga, przyjechać tutaj i mieć pewność, że oni wiedzą, co robić. Mieszkanie stało się za ciasne, zaduch i opieka nad tatą stały się dla mojej mamy zbyt wielkim ciężarem.
Następnego dnia, weszłaś do pokoju z elegancją kota - bez orszaku młodszych lekarzy, komputera na wózku, lub stetoskopu zawieszonego na szyi. Pochyliłaś się nad moim śpiącym ojcem i przyjrzałaś się mu bez słowa, a następnie zwróciłaś się do mojej matki z uśmiechem, który był jednocześnie uprzejmy i poważny.
Zaprosiłaś nas do pokoju obok, by powiedzieć, że to już jest prawie koniec, jego ciało nie funkcjonuje, że to normalne i naturalne, i że nie ma już nic tu do zrobienia, można tylko zadbać o jego wygodę. Mówisz to jasno i spokojnie, utrzymując kontakt wzrokowy z matką. Jest piękny dzień, a ty proponujesz nam wybrać się na spacer i spojrzeć w niebo, popatrzeć na żonkile i drzewa, które właśnie puszczają pąki. „On będzie tam z wami” - mówisz, bez zbędnego sentymentalizmu. „Nadszedł czas, by pozwolić mu odejść.”
Po raz pierwszy, w całym okresie walki ojca z rakiem, moja matka zaczyna płakać. Jak kobieta do kobiety, patrzysz na nią, a ona czuje twoją prawdziwą solidarność. To punkt zwrotny, od tego czasu moja matka zaczyna przygotowywać się do wolności, po ponad 55 latach z mężem.
W ciągu następnych dni, kiedy masz dyżur, pojawiasz się w pokoju cicho, z szacunkiem dla świętej przestrzeni, którą stworzyliśmy z kwiatów, kartek i rysunków jego wnuków. Nigdy nie mówisz do mojego ojca głośno, jak gdyby był głuchy albo bezrozumny. Nigdy nie przyjmujesz tego łzawego tonu, tak często używanego przez profesjonalistów wobec chorego, czy żałobników. Twoje spojrzenie jest rzeczowe i bezpośrednie, jak informacje, których nam udzielasz. Tata ma swoje chwile, ma coś do powiedzenia, a jego ciało nie jest jeszcze w pełni gotowe do zamknięcia.
„To nie jest choroba, którą możemy leczyć, czy w której mogą pomóc leki lub jakiekolwiek zabiegi” - mówisz, kiedy pakuję moje skrzypce po zagraniu dla taty szkockich melodii ludowych z jego dzieciństwa. „To…” – wskazujesz na mojego syna siedzącego na łóżku, gitarę leżącą na krześle, mamę trzymającą rękę taty – „To wszystko, co teraz jest ważne.”
Nie ma już nic do zrobienia, tylko czekać, i dostrzegam twoje doświadczenie i mądrość, wiesz, jak trudne to jest - to niekończące się oczekiwanie, tak pełne niepewności. Widziałaś to już wcześniej wiele razy.
Dziękuję za to, że dałaś nam to, co Cicely Saunders (założycielka współczesnego ruchu opieki paliatywnej) nazywała „głębią czasu”. Być może nie spędziłaś z tatą nawet minuty więcej niż którykolwiek z pozostałych specjalistów. Może nawet spędziłaś z nim mniej czasu, bo występowały objawy, które wymagały interwencji, czy podania leków, czy interwencji; co - jak wszyscy mogliśmy się przekonać - byłoby bezcelowe. Ale spotkałaś mojego umierającego ojca, moją matkę, i mnie, obdarzając nas uczciwością, szczerością, i godnością, co zapamiętamy jako skarb.”

Ostatnia Wielkanoc dla wielu będzie pamiętna szczególnie.
Odszedł w wieku 38 lat ks. Jan Kaczkowski – twórca hospicjum w Pucku.
Ktoś taki, jak lekarz z cytowanego listu.
Wyjątkowy człowiek, który w prosty sposób potrafił dotrzeć zarówno do tych, którzy umierali, jak i tych, którzy cierpieli z powodu ich śmierci.
Po wysłuchaniu wielu rozmów z ks. Janem Kaczkowskim sądzę, że choć nie zgadzał się ze śmiercią, z nieuchronnością śmierci, to doskonale ją rozumiał i akceptował. Dlatego miał szacunek do śmierci i do umierającego człowieka.
Ktoś mógłby pomyśleć, że przegrał walkę ze śmiercią. Ale to śmierć mu odpuściła.
Być może życie jest wartością ponad inne, ale cierpienie i ból mogą pochłonąć życie, niekiedy całkiem niepotrzebnie. I nawet najbardziej doskonała medycyna nie powstrzyma tego, co los sobie zaplanował.

Śmierć i życie nie toczą ze sobą walki.
Śmierć nie kończy życia za karę.
Życie to po prostu coś, co dzieje się pomiędzy narodzinami a śmiercią...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.