niedziela, 29 marca 2015

Leki mogą zaburzać pamięć

Stosunkowo niedawno obiegła świat wieść, że być może wynaleziono antidotum na zaburzenia pamięci.

Tym cudownym środkiem ma być acetylocholina – neuroprzekaźnik, który odpowiada za kontakt układu nerwowego ze środowiskiem zewnętrznym.

Jego zadaniem, najogólniej mówiąc, jest pobudzenie mięśni szkieletowych.

I jest najdłużej znanym nam neuroprzekaźnikiem.

Od acetylocholiny zależy także regeneracja i odpoczynek organizmu - źrenice się zwężają, zwalnia akcja serca, pogłębia się oddech, rozszerzają się naczynia krwionośne, przez co spada ciśnienie krwi, lepiej działa układ trawienny, kurczy się pęcherz moczowy i wydziela się insulina.

Acetylocholina odgrywa także ważną rolę w funkcjonowaniu ośrodkowego układu nerwowego – mózgu. Odpowiada za motoryczne funkcje świadomości. Czuwanie, sen, świadomość, uwaga, pamięć to mechanizmy, których efektywność zależy od poziomu acetylocholiny.
Starzenie to między innymi degeneracja układu cholinergicznego.
Badania potwierdzają, że podniesienie poziomu acetylocholiny u osób starszych w znacznym stopniu poprawia uzyskiwane wyniki w testach pamięci i inteligencji.
Stąd sugestia, że leki zawierające acetylocholinę mogłyby hamować rozwój demencji i choroby Alzheimera.
Warto wspomnieć, że niedobór acetylocholiny odpowiada także za rozwój miastenii – autoimmunologicznej choroby, której objawami są ogólne zmęczenie i osłabienie mięśniowe, problemy z przełykaniem, opadanie powiek, a nawet podwójne widzenie i trudności z oddychaniem.

Dlatego warto uświadomić sobie, że wiele leków bez i na receptę – powszechnie stosowanych, przepisywanych przez lekarzy – ma działanie antycholinergiczne i może powodować zaburzenia pamięci i łagodne zaburzenia poznawcze.

Łagodne zaburzenia poznawcze (MCI) są częstym schorzeniem, wynikającym z procesu starzenia się, a mogą być wczesnym objawem choroby Alzheimera, której głównym objawem jest utrata pamięci krótkoterminowej.
Leki, które wywołują MCI i pokrewne zaburzenia pamięci, mają właściwość znaną jako działanie "antycholinergiczne", co oznacza, że blokują wychwyt acetylocholiny na synapsach i powodują jej niedobór.
Leki antycholinergiczne są oczywiście niezbędne i odpowiednio oznaczane. Stosowane są w leczeniu alergii, kataru siennego, depresji, nadciśnienia, niewydolności serca, problemów z pęcherzem. Można powiedzieć, że im starszy pacjent, im uboższy, tym częściej się z nimi styka.
Jednak poza oficjalną klasyfikacją leków antycholinergicznych, znajduje się 17 innych leków, które mają takie właściwości. Wielu lekarzy nie zdaje sobie sprawy z właściwości antycholinergicznych leków – lub nie bierze ich pod uwagę - przepisując je w powszechnie, co w przypadku zagrożenia MCI może być problematyczne.
Lecząc jedno schorzenie wywołujemy inne, być może bardziej groźne i bardziej dotkliwe dla pacjenta.

Amerykańscy lekarze ostrzegają pacjentów, że przepisywane im leki, ale także leki bez recepty zażywane bez wiedzy lekarza, mogą powodować utratę pamięci.
Oczywiście, nie należy przerywać przyjmowania leków bez konsultacji z lekarzem, ale warto omówić swoje obawy z kimś, kto zna naszą medyczną historię i potrzeby.
Ważne jest także, by opiekunowie i członkowie rodziny byli świadomi wszystkich składników leków, które zażywają seniorzy, i by uwzględniać ich skutki uboczne i ewentualne interakcje w terapii.


Nasi lekarze ciągle nie traktują serio swoich pacjentów, ani ich rodzin.
Nie mają nawyku dyskutować z pacjentem o terapii, ani wyjaśniać skutków przepisywanych leków.
Starsi pacjenci krępują się pytać, bo są poganiani - ciągle mało czasu - bo czują się zdominowani, niedosłyszą, nie rozumieją. Ale to właśnie pacjenci muszą się nauczyć, że lekarz nie jest "bogiem" - "panem życia i śmierci", a świadczy nam usługi medyczne. Jego obowiązkiem jest nie szkodzić pacjentowi. A to możliwe tylko wtedy, gdy pacjent zaangażuje się w terapię.
Zrozumienie i uwzględnienie wszystkich za i przeciw przez obie strony jest warunkiem udanej terapii.

Oto lista niektórych powszechnie stosowanych leków, które mają działanie antycholinergiczne, które mogą przyczyniać się do zaburzeń pamięci:
  • Azatadyna
  • Chlorofeniramina
  • Klemastyna
  • Cymetydyna
  • Famotydyna
  • Nizatadyna
  • Ranitydyna
  • Amitriptylina
  • Amoksapina
  • Citalopram
  • Klomipramina
  • Dezypramina
  • Carisoprodol
  • Chlorzoksazon
  • Cyclobenzapryna
  • Chlorpromazyna
  • Klozapina
  • Mezorydazyna
  • Amoksycylina
  • Karbamazepina
  • Celekoksyb
  • Cefaleksyna
  • Diazepam

Depresja towarzyszy czy poprzedza chorobę Alzheimera?

14 stycznia 2015 r. internetowe wydanie Neurology doniosło o wynikach interesujących badań na temat korelacji pomiędzy demencją a depresją, lękiem i niepokojem.

Badaniami objęto ponad 2400 osób, w wieku 50 i więcej lat, które zgłosiły się do jednego z 34 ośrodków zajmujących się chorobą Alzheimera w Stanach Zjednoczonych i u których w czasie tej pierwszej wizyty nie odnotowano żadnych problemów poznawczych.
Następnie przez siedem lat obserwowano badanych pod kątem zaburzeń zachowania, emocjonalnych i poznawczych.
W czasie obserwacji objawy demencji pojawiły się u nieco ponad połowy uczestników, druga połowa pozostała poznawczo sprawna.
Z wyników dowiadujemy się, że u osób, u których zdiagnozowano demencję (w porównaniu z osobami zdrowymi) o wiele częściej obserwowano problemy z zachowaniem i wahania nastroju, takie jak apatia, zmiany apetytu, drażliwość, depresja we wcześniejszym okresie.
I tak 30% badanych, którzy popadli w demencję, leczono na depresję w ciągu czterech lat od wstępnej oceny, w porównaniu z 15% badanych, którzy pozostali zdrowi.
Dodatkowo, osoby, u których pojawiła się demencja, miały ponad dwukrotnie większe prawdopodobieństwo zachorowania na depresję niż osoby, u których demencja nie rozwinęła się.
U osób z demencją prawdopodobieństwo pojawienia się urojeń było 12 razy większe niż u osób bez demencji.
Wcześniejsze badania wykazywały, że u 90% osób z objawami choroby Alzheimera, notowano także depresję, lęk i pobudzenie. Badanie cytowane powyżej sugeruje, że zaburzenia te pojawiają się przed objawami demencji i mogą być jej zapowiedzią. Choć ciągle nie wiadomo, czy depresja jest odpowiedzią na postęp choroby Alzheimera i jest jej skutkiem, czy rozwija się niezależnie w wyniku tych samych podstawowych zmian w mózgu.

sobota, 28 marca 2015

Zmiana czasu nie służy seniorom?..

Jak co roku dokonujemy zmiany czasu na letni i jak co roku niektórzy z nas z tego powodu cierpią.

Dla jednych, zmiana czasu to symptom nadchodzącej wiosny, zatem powód do radości.
Dla innych to tylko okazja do niezadowolenia i narzekania – jak się wydaje, podczas gdy to tylko formalność prowadząca do ogromnych (w skali kraju) oszczędności.
Czy to prawda?

Badania wskazują, że wiosenne przesunięcie czasu może wpływać na samopoczucie człowieka na kilka sposobów.
Po pierwsze, największym problemem jest zaburzenie rutyny snu. Nawet niewielka zmiana harmonogramu snu może spowodować zawalenie naturalnego rytmu dobowego. Skutkiem może być brak efektywnego snu w ciągu nawet kilku dni po przesunięciu zegara, a w ślad za tym może prowadzić do wycieńczenia i utraty ostrości psychicznej.
Po drugie, po zmianie czasu na letni wzrasta ryzyko zawału serca. Oczywiście nie ma żadnego dowodu na korelację pomiędzy zawałem a zmianą czasu, ale jak pokazują badania w okresie po zmianie czasu częstość zawałów wzrasta o 5%, podczas gdy obserwowane jest zmniejszenie liczby zawałów, kiedy czas wraca do swego biegu.
Po trzecie, czas letni wydaje się wpływać na liczbę wypadków samochodowych. W poniedziałek po przesunięciu zegarów do przodu, liczba wypadków w porównaniu do średniej wzrasta o 17%. I znowu, nie ma dowodów na bezpośredni związek pomiędzy tymi faktami. Być może wzrost liczby wypadków spowodowany jest wzrostem liczby śpiących kierowców i osób spóźnionych do pracy.

„Czasowy skok do przodu” jest trudniejszy dla seniorów.
Większości ludzi dodatkowa filiżanka kawy i kilka dni wystarczy, by dostosować się do zmiany i ponownie stanąć raźno na nogi o poranku. Jednak osobom starszym, cierpiącym na przewlekłe schorzenia, przychodzi to o wiele trudniej.
Największy problemem jest utrata efektywnego snu. Dlatego, że dla tych osób fragmentacja snu ma niezwykle istotne znaczenie.
Chociaż nie są prowadzone badania wpływu zmiany czasu na letni na zdrowie seniora, to prawdopodobne jest, że mogą pojawiać się błędy związane z zażywaniem leków, a skutkiem zaburzenia rytmu snu zwiększa się ryzyko utraty równowagi i upadku. Uczy tego pielęgniarskie doświadczenie.
W ośrodkach opieki łatwo jest dostrzec, że zaburzenia naturalnego rytmu biologicznego seniora może prowadzić do wzrostu dezorientacji i zakłóceń w komunikacji z otoczeniem.

Jak złagodzić negatywny wpływ zmiany czasu na nasze samopoczucie?
Amerykańscy specjaliści doradzają:
- trzymaj się rutyny - utrzymuj regularny wzorzec snu, pora zaśnięcia i pora przebudzenia nie powinna różnić się od codzienności więcej niż 20 minut;
- trzymaj się z dala od substancji zaburzających sen - kofeina, alkohol, leków nasennych bez recepty, wszystko to negatywnie wpływa na pracę mózgu; ale także drzemki w ciągu dnia są niewskazane w tym czasie;
- zażyj trochę słońca - ekspozycja na naturalne światło słoneczne pomaga regulować rytm biologiczny organizmu – co prawda tu i tam może być zbyt zimno, aby spędzać czas na powietrzu, ale można przynajmniej wyjść z cienia i usiąść przy odsłoniętym oknie na kilka minut;
- poćwicz - zaangażowanie w jakąś formę ćwiczenia układu krążenia (spacer, jogging, jazda na rowerze, pływanie) późnym popołudniem lub wczesnym wieczorem może pomóc zasnąć. Przy czym nie chodzi o wyczyn, spalanie kalorii, czy wysiłek. Najlepiej wyjść na długi i spokojny spacer z psem. Jeśli nie masz czasu lub energii do stracenia, ciepła kąpiel dać ten sam rezultat. Zdaniem lekarzy podniesienie temperatury ciała, a następnie stopniowe jej obniżanie tuż przed snem, zachęca organizm do produkcji melatoniny, która odpowiada za wywołanie i regulację snu.
- zadbaj o ciszę – specjaliści zauważają, że każdy, kto ma problemy ze snem – z zaśnięciem lub utrzymaniem snu - powinien zadać sobie trzy pytania dotyczące środowiska snu:
  • Czy jest dostatecznie ciemno?
  • Czy jest dostatecznie przytulnie i bezpiecznie?
  • Czy jest dostatecznie cicho?
Ostatnie pytanie jest najważniejsze. Jeśli chcesz szybko zasnąć i spać długo i głęboko, tuż przed snem powoli wyłączaj wszystkie dźwięki w otoczeniu. Wycisz telewizor, wyłącz radio. Niech twój mózg przyzwyczaja się do ciszy i przestanie „słuchać”, a jednocześnie przestanie zwracać uwagę na dźwięki monotonne i naturalne dla otoczenia.

Na podstawie artykułu Ann-Marie Botek - agingcare.com


piątek, 27 marca 2015

Robot Paro - przyjaciel na starość?

Żyjemy coraz dłużej i cieszymy się tym.

Żyjemy coraz dłużej dzięki medycynie.

Ale dzięki temu nie tylko starzejemy się jako jednostki, ale także jako społeczeństwo.

Co prawda na całym świecie prowadzone są kampanie anti-aging, albo przynajmniej aktywizujące seniorów, to stając się starszymi także ulegamy starzeniu.


Z wiekiem stajemy się – w zasadzie – coraz mądrzejsi. Ale pomimo nabywanej wiedzy i zdobywanego doświadczenia, nie unikniemy pewnych problemów, które być może są pochodną procesu starzenia.

Problemem, który budzi największy niepokój jest demencja.

A szczególnie choroba Alzheimera.


Statystycy biją na alarm. Coraz więcej osób starszych, to coraz więcej osób chorych. Z drugiej strony coraz mniej osób, które mogłyby zaopiekować się osobami z demencją.

Po pierwsze musimy jak najdłużej być aktywni zawodowo, aby sobie samym zapewnić godną starość.

Po drugie chcemy jak najdłużej korzystać z młodości, bo starość ciągle jest oznaką słabości i niepełnosprawności. I ciągle się jej wstydzimy, usiłujemy jej zaprzeczyć.

Po trzecie, choć tak wiele wiemy o demencji i chorobie Alzheimera, o jej przebiegu, jej specyficznych potrzebach, nie jesteśmy w stanie zaakceptować tego zjawiska i ułatwiać pacjentom życia w chorobie.

Chorym każemy toczyć skazaną na porażkę walkę, a całą uwagę skupiamy na wynalezieniu cudownego leku, który uchroni nas przed demencją. A najlepiej przed starością.


Na szczęście, technologia rozwija się także poza medycyną.
I czasami służy naszej codzienności.
Wkracza do świata, który do niedawna był zaprzeczeniem materii.
Technologia może pomóc nam radzić sobie z emocjami.


Starsza pani cichutko gaworzy i głaszcze miękkie białe futro zwierzaka na swoich kolanach, a on podnosi głowę, pokazuje jej swe ciemne oczy, mruga i wydaje przyjazny dźwięk zadowolenia.
Starsza pani zawsze lubiła zwierzęta i cieszy się, że może przytulić to sympatyczne stworzonko, choć nie wie co to jest, ani jak się tu znalazło.

Tyle tylko, że nie jest zwierzątko.
Mieszkańcy i pracownicy w domu opieki Sunny View, testują urządzenie terapeutyczne zwane „robotem Paro”.
Zbudowane je w Japonii z myślą z zaspokojeniu potrzeb emocjonalnych samotnych seniorów, ofiar katastrof, osób po udarze, chorych z demencją, a także dzieci z dysfunkcjami poznawczymi. Dla osób „społecznie niepełnosprawnych.
Kształtem przypomina małą harfę, przedstawia młodą fokę. A jest nową generacją interaktywnych robotów.


Sunny View jest wyjątkowym domem opieki. Rezydentem jest kot, który prowadzi terapię własnego pomysłu z pensjonariuszami w różnym wieku i na różnym poziomie demencji.
Pozwala się też, by rodziny przyprowadzały psy.
Ale żywe zwierzęta są kłopotliwe. Są brudne – według szpitalnych standardów – bywają niespokojne w nieznajomym otoczeniu, a bezpieczeństwo podopiecznych jest najważniejsze. Poza tym starsi pacjenci czasami odczuwają a to lęk, a to niepokój, a to ekscytację i kontakt z żywym stworzeniem dla obu stron może być przykry.
Robot Paro wydaje się być idealnym rozwiązaniem.
Jest jak żywy, ale jednak to tylko maszyna.


Katie Hofman, dyrektor ośrodka Sunny View, wie, że izolacja jest największym problemem starzejących się ludzi. Szczególnie tych chorych i zdezorientowanych.
Pensjonariusze, z różnych powodów, często wolą zostawać w swych pokojach i unikają kontaktu z innymi.
Testowane roboty okazały się niebywałą atrakcją i okazją do rozmów, kontaktu z opiekunami, towarzyszami niedoli. Ale przede wszystkim rozładowały stres, rozwiały lęk i przywróciły uśmiech na twarzy.
I to nie tylko u tych, którzy wierzą, iż Paro to żywa foka.
Także sceptykom robot przypadł do gustu.
Oczywiście, byli pacjenci, którzy nie chcieli bawić się zabawką, nie chcieli nawiązać kontaktu z maszyną, ale nie z powodu lęku. Jak stwierdził jeden z pensjonariuszy (92-letni), nie mieli nic do powiedzenia robotowi.
Dyrektor Hofman szanuje wolę każdego z podopiecznych. Bawi się tylko ten, kto chce.
Najważniejsze, że dla spotkania z Paro, ze swoich pokoi, ale także ze swej skorupy wychodzili najbardziej zagorzali zwolennicy izolacji.

Robot wyposażony jest w całe mnóstwo mikroprocesorów i czujników dotyku, dźwięku, ruchu, światło. Reaguje zatem jak żywy na głos, przytulanie, głaskanie. Podnosi głowę, zwraca ją ku choremu, wydaje miłe dla ucha dźwięki, mruży oczy lub otwiera je szeroko (po prostu się uśmiecha), podnosi płetwę i ogon, układa głowę do snu…
Niestety, robot Paro kosztuje 6.000 dolarów.
W Japonii nie jest to przeszkodą. Wielu starszych ludzi, samotni, ale i małżeństwa, dla których wyprowadzanie psa jest problemem, adoptowało Paro. Wypełnia im czas, dostarcza przyjemności, pobudza zmysły, uspokaja. Zabierają go ze sobą na spacer, nawet do restauracji, karmią.
W domach opieki jest alternatywą, ale i urozmaiceniem czasu spędzanego na wpatrywaniu się w podłogę, albo w telewizor.

Podczas pięciomiesięcznego testu w Sunny View, roboty pomogły niektórym pensjonariuszom skupić się i pozostać świadomym, podczas gdy demencja i lęk zmuszały ich do wędrówki bez celu. Dyrektor Hofman stwierdza – „W tym czasie wykorzystywaliśmy robota Paro zamiast leków.”


Mimo to, niektórych krytyków robot Paro martwi. Jednym z najbardziej zagorzałych przeciwników jest Sherry Turkle z MIT. Turkle ostrzega, że to, co nazywa „fałszywą relacją” z maszyną może odciągać od kontaktów z drugim człowiekiem.
„To nie jest tak, że starsi ludzie powinni mówić. Młodzi ludzie powinni też słuchać.” - mówi Turkle – „Okazujemy bardzo małe zainteresowanie tym, co starsi ludzie mają do powiedzenia.”

Roboty jak Paro mogą oferować komfort emocjonalny niektórym seniorom.
Są także i sceptycy w świecie nauki.
Przestrzegają przed tym, że fałszywa relacja z maszyną w gruncie rzeczy pogłębia skłonność do izolacji.
Co gorsza, jest cudownym usprawiedliwieniem dla tych młodych ludzi, którzy powinni zaopiekować się swymi dziadkami czy rodzicami.
Są bezpieczne, niewymagające, ciche. Sherry Turkle z MIT uważa, że robot Paro "czyni nas mniej skłonnymi do szukania rozwiązań w sferze opieki”. Zwraca uwagę, że nie tylko starsi powinni mówić o swoich potrzebach, ale też młodzi powinni słuchać.
No cóż, to taka zemsta materii nad duchem.
Kiedyś rodzice nie mieli czasu dla dziecka – dali mu telewizor, komputer, i-Pad; teraz dzieci nie mają czasu dla rodzica i podrzucają mu robota Paro.


Zdjęcie ze strony producenta

 

Mimo wszystko warto pamiętać, że

Paro redukuje stres zarówno u pacjenta z demencją, jak i jego opiekuna;

Paro skłania i stymuluje interakcję pomiędzy pacjentem a opiekunem;

Paro poprawia psychiczny stan pacjenta, pogłębiając stan relaksu i motywację;

a co najważniejsze skłania pacjenta do kontaktu ze światem.


czwartek, 26 marca 2015

Test skórny do wykrycia choroby Alzheimera?

Jeśli:

1. masz problemy z pamięcią, które zakłócają codzienne życie;

2. rozwiązywanie problemów lub planowanie czynności sprawia ci kłopot;

3. dostrzegasz trudności w wykonaniu codziennych zadań w domu, w pracy lub w czasie wolnym;

4. odczuwasz zmieszanie związane z czasem lub miejscem;

5. masz problemy z rozumieniem obrazów i relacji przestrzennych;

6. zauważasz problemy z rozumieniem słów w mowie i piśmie;

7. gubisz (przekładasz) rzeczy i tracisz zdolność śledzenia drogi, którą przeszedłeś;

8. napotykasz problemy z podejmowaniem decyzji lub w ocenie faktów;

9. wycofujesz się z aktywności związanej z pracą lub życiem towarzyskim

10. odczuwasz wahania nastroju i zmiany osobowości

prawdopodobne jest, że możesz mieć chorobę Alzheimera.


Lekarze i naukowcy zgadzają się, że wczesne wykrycie choroby Alzheimera ma zasadnicze znaczenie dla możliwości jej leczenia, a z pewnością jest niezwykle ważne dla spowolnienia postępu choroby.

Najnowsze badania, prowadzone w szpitalu w Uniwersytecie San Luis Potosi w Meksyku, pokazują, że oznaczanie obecności niektórych białek w skórze może pomóc wykryć chorobę Alzheimera zanim pojawią się jej pierwsze objawy.

Zespół kierowany przez dr Ildefonso Rodriguez-Leyva, uznał, że skóra - ponieważ ma takie samo pochodzenie jak tkanka mózgowa - może służyć jako okno, przez które zaglądamy do mózgu na poziomie molekularnym.
Oparli swoją teorię na wcześniejszych (pośmiertnych) badaniach osób z chorobą Parkinsona, które ujawniły, że w skórze chorych obecne były te same osady białkowe co w mózgu.
Aby sprawdzić swoją teorię, naukowcy wykonali biopsję skóry zza ucha u 65 wolontariuszy – pośród których 12 było zdrowych, a 53 miało chorobę Parkinsona, Alzheimera lub inną postać demencji. Okazało się, że w skórze osób, u których zdiagnozowano chorobę Alzheimera lub Parkinsona, odnotowano wyższy poziom białka ?- i ?-synukleiny.
Oba białka mają odpowiednio cechy choroby Alzheimera i Parkinsona.
Dr Ildefonso Rodriguez-Leyva stwierdza: "To badanie otwiera możliwość, by dostrzec nieprawidłowe białka w skórze zanim pojawią się objawy ze strony centralnego układu nerwowego lub deficyty poznawcze."
Badanie oczywiście wymaga potwierdzenia w większej skali. Niemniej naukowcy mają nadzieję, że ich odkrycie pomoże stworzyć leki, które będą skuteczniej zapobiegać tworzeniu się złogom białek - tau i alfa synukleiny, a tym samym być może zapobiegać procesowi chorobowemu.

Wartością tego badania jest to, że ewentualny test diagnostyczny byłby minimalnie inwazyjny i mógłby zapewnić wcześniejszą i bardziej dokładną diagnozę.

środa, 25 marca 2015

Po prostu podążaj za czasem…

Portal Senior Planet publikuje na swoich łamach rozmowę na temat starzenia się z dr Christiane Northrup – specjalistą położnictwa i ginekologii - autorką książek „Women's Bodies, Women's Wisdom” (Kobiece ciało, kobieca mądrość) oraz „Goddesses Never Age: The Secret Prescription for Radiance, Vitality, and Well-Being” (Boginie nigdy się nie starzeją. Sekretna recepta na promienienie, witalność i dobre samopoczucie.), w których propaguje „ponadczasowy” charakter procesu starzenia się.

Christiane Northrup twierdzi, że starość to kwestia postawy wobec tego, co dzieje się w naszym ciele, umyśle i duchu. Nie musimy starzeć się zgodnie z kulturowym bagażem. Sami decydujemy, co jest nieuchronne, a co możemy wykorzystać dla niestannego osobistego rozwoju.

Co znaczy, że wiek to tylko liczba, a starzenie się nie oznacza zmian wszystkiego - od stanu zdrowia przez atrakcyjność po wartość człowieka – a jedynie przemieszczanie się w czasie.


Dr Northrup twierdzi, że nie obawia się starzenia, ani nie stara się starzeć się z wdziękiem. Opierając się na badaniach naukowych wielu psychologów, także własnych, mówi, że nauczyła się żyć chwilą.
Rozróżniasz "stawanie się starszym" i "starzenie". Czy możesz wyjaśnić na czym polega różnica?
Christiane Northrup odróżnia „stawanie się starszym” (starzenie) od „starzenia się”.

Przywołując badania neuropsychologów, Christiane Northrup stwierdza, że starzenie (stawanie się starszym) jest nieuniknione, ale oznacza jedynie przemieszczanie się w czasie i w przestrzeni.
Natomiast starzenie się jest opcjonalne. To kultura kojarzy „starzenie się” ze spadkiem wydajności i pogorszeniem zdolności.
Zdaniem dr Northrup należy przeformułować doświadczenie przemieszczania się w czasie – czyli stawanie się starszym - co pozwali wyjść z klatki skojarzeń związanych z późnym wiekiem.
Christiane Northrup zaleca przestać świętować urodziny po 25 roku życia. Nie ma potrzeby liczyć swoich lat. Nasz potencjał w żaden sposób nie jest związany z metryką. Nie ma nic szczególnego w tym, że przekroczyliśmy próg kolejnej dziesiątki. Jeśli dobrze i zdrowo żyjemy, to naturalne, że żyjemy długo.

Natomiast stając się starszymi wcale nie musimy się starzeć.
Stając się starszymi zyskujemy coraz lepszy dostęp do pełni swoich życiowych sił, do swoich pasji, do swojej duszy. Jesteśmy coraz bardziej świadomi swojej wiedzy, zdolności i doświadczenia. O ile tylko zdołamy wyzwolić się z kulturowego stereotypu, że starość oznacza słabość. I sami nie zaczniemy się do tego stereotypu dopasowywać.

Dlatego nie należy mówić o „starzeniu się z wdziękiem”, a raczej o „starzeniu się z godnością”.
Starzenie się z godnością oznacza starzenie się ze świadomością i akceptacją swego doświadczenia oraz idącą w ślad za tym świadomością własnej wartości.
Gdy oddajemy samochód do warsztatu, wolimy by zajął się nim ktoś, kto ma wiele lat doświadczenia i kto dokładnie wie, co robi, a nie jakiś sprytny nastolatek, który dopiero zdobywa szlify.
Stając się starszymi stajemy się takim właśnie doświadczonym fachowcem. Być może kosztem utraty sprytu, ale spryt nie jest potrzebny komuś, kto wie…

Starzenie się z godnością to stawanie się kimś, kto jest w pełni obecny, wie jak i po co chce żyć, umie czerpać radość ze swego życia.
Dla kogoś takiego, stawanie się starszym to życie pełne pasji i wiedzy.

Jednak, nie da się uniknąć pewnych naturalnych problemów zdrowotnych, czy emocjonalnych, które są następstwem biologicznego starzenia się organizmu.
Christiane Northrup w tym kontekście zwraca uwagę na problem izolacji.
Stając się starszym musimy bronić się przed przyjęciem i akceptacją postawy ofiary.
Stawanie się starszym nie oznacza, że musisz być stary, samotny, i że nikt cię nie potrzebuje, czy nie chce.
Ludziom, którzy się postarzeli, można rzucić linę, by mogli wyjść z dołu, w który wpadli, ale nie należy schodzić tam za nimi.
Christiane Northrup siebie daje za wzór. Mieszkała w niezbyt ludnym stanie Maine. Wydawało jej się, że w okolicy nie ma ludzi jej podobnych, ale wierzyła, że powinna trzymać się swego pokolenia i szukać przyjaciół. Musiała zatem podróżować. Ponadto, chciała zrealizować swoje marzenie, by nauczyć się tańczyć tango. Zapisała się więc na lekcje.
Przez ponad 10 lat zbierała materiał do swojej książki, prowadząc także własne badania. A jednocześnie zmieniła salon w salę do tańca i zaczęła zapraszać do domu najlepszych nauczycieli.
Nie starzała się, choć stawała się starsza. Doskonaliła swoje umiejętności i pogłębiała pasje.

Christiane Northrup jest też zwolennikiem nowych technologii.
Założyła stronę „Ponadczasowa Bogini: piękno i moc stawania się starszym” na portalu Pinterest. Zamieszcza tam zdjęcia ciekawych osobowości po 50-tce, świadome, że razem zmieniają kulturę.
W ten sposób, ludzie mogą zobaczyć piękno stawania się starszym; jak proces ten może być i jest zabawny i wspaniały; pasję, która mu towarzyszy.

Christiane Northrup nie chce starzeć się z wdziękiem, bo sądzi, że w tym kontekście wdzięk oznacza zgodę na nieuchronny upadek, izolację, na codzienną niemożność i słabość, skrywaną za maską.
Dla niej starzenie się z wdziękiem oznacza uleganie kulturowym i społecznym stereotypom, które zachowują urok „pomimo”.
Osoby, które z starzeją się z wdziękiem niekoniecznie są bardziej doświadczone, bardziej zdolne do pracy od innych staruszków. Czasami są tylko 40-latkami.
Gdy ktoś pyta Christiane Northrup, czy nie tęskni za piękną, jędrną i młodą skórą, odpowiada: „Oszalałeś? Nie i nie! Jestem tu, gdzie jestem i kocham to.”

Dlaczego tak wiele osób obawia się starzenia?
Christiane Northrup uważa, że winna jest kultura.
„W moim wieku jest już za późno, aby nauczyć się języka, jazdy w nocy, podróżować na własną rękę, zakochać się, by mieć dobre życie seksualne, iść na studia. To bagaż, który dostajemy już w dzieciństwie, a potem przez całe życie pielęgnujemy.
Jesteśmy uczeni, że wiek jest pretekstem do nie robienia istotnych dla nas rzeczy. Skoro kiedyś byliśmy na coś za młodzi, oczywiste jest, że teraz jesteśmy na coś za starzy.
Dla Christiane Northrup z wiekiem zyskujemy wolność i świadomość, uważność i odpowiedzialność. Z wiekiem przychodzi świadomość, że podróż w czasie może być okazją do wspaniałych doświadczeń. Wskazuje na osoby, które nie bały się w wieku 60-80 lat podjąć nowych wyzwań i dopiero teraz mogą cieszyć się prawdziwym sukcesem.

Co znaczy, że „boginie nigdy się nie starzeją”?
Christiane Northrup przeszła przez rozwód w średnim wieku i miała poczucie, że oznacza to dla niej koniec; że jest już za stara, by ktokolwiek czegoś od niej mógł chcieć.
To terapeutka nauczyła ją, że „boginie” się nie starzeją, bo nie mają wieku, a ona przecież jest boginią energii. Mówiła o boskiej, nieśmiertelnej sile życia, którą dysponuje każdy z nas.
Nasza dusza, esencja nas samych, to jest „boskość”.

A jeśli ktoś nie jest w stanie zaakceptować istnienia ducha lub duszy, może skupić się na uważności.
Psycholog Ellen Langer Harvard opisuje „uważność” jako romans z chwilą, działanie przeciwnie do wskazówek zegara.
Ale by żyć w ten sposób – uważnie, odpowiedzialnie, teraz – potrzeba odwagi, bo jak pisze Mario Martinez „znana nędza jest o wiele bardziej komfortowa od nieznanej radości i szczęścia”.

Christiane Northrup nie pisze książek typu anty-aging, ponieważ anti-aging to walka z naturalnym procesem przemieszczania się w czasie. To nierozsądne.
Christiane Northrup mówi:
 „Jeśli umrę jutro, to jest OK. Moim celem nie jest życie do setki. Mój cel to żyć świadomie, żyć teraz, kochać dziś.

wtorek, 24 marca 2015

Senior brzmi dumnie

W australijskim serwisie informacyjnym "Start At Sixty" - skierowanym do osób po 60-tce - znalazłem tekst anonimowej czytelniczki, który pozwalam sobie spolszczyć.

Mówię wam: nie mam nic przeciwko wszystkim tym określeniom: „starsza”, „stary człowiek”, „staruszek”, „emeryt”, „osoba w podeszłym wieku”!
Mam dość tego, że traktowane są jako obraźliwe dla nas, to tylko słowa.
Myślę o nas, którzy mają za sobą 60-tkę, naprawdę powinniśmy przestać się denerwować, gdy słyszymy te słowa, które są tylko dowodem czyjeś ignorancji. A nawet wtedy są to pojęcia przyjazne.
Osobiście nie obchodzi mnie, jak mnie ktoś nazywa, jestem po prostu wdzięczna, że nie mówią „Hej, ty taka owaka” lub coś podobnego.

Miałam przyjaciółkę, która niedawno przyznała mi się, że nienawidzi wszystkich tych słów, kiedy słyszy je wokół siebie. Zasugerowała, że nasze pokolenie baby boomers powinno być nazywane „nowi-starzy” lub „nowi starsi”. Komiczne, wyznała również, że samą siebie nazywa „chronologicznie zaawansowaną”.
Powiedziała mi, że te pojęcia używane w 2015 roku w stosunku do osób po 60-tce są przestarzałe i że bardziej pasowały do czasów, gdy ludzie umierali w wieku 60-ciu lat, a chciano zaznaczyć, że i tak bardzo długo żyli.
Muszę powiedzieć, że nie zgadzam się z nią i powiem dlaczego. Bardzo długo zmagałam się z tymi słowami i nauczyłam się sobie z nimi radzić.

I tak, jeśli zastanowisz się nad tymi określeniami -  które tak cię wkurzają -  wkrótce zrozumiesz, że każde z nich to właściwie komplement.
Uwielbiam być „seniorem”! Czy dobrze jest być „seniorem” w społeczności? Jestem majestatyczną boginią, jestem ponad innymi! Czuję się uprzywilejowana, gdy mówią o mnie „senior” i ty też powinieneś!

A co ze „starszymi”? Och, proszę: jeśli spojrzeć na definicję pojęcia „starszy”, zobaczysz, że ono w zasadzie oznacza kogoś po prostu w średnim wieku, kto zbliża się do starości!
Zrozum, to jest po prostu to: nadchodzi starość.
W zasadzie każdy po 40-tce może być nazywany „starszym” i jeśli jesteśmy w jednej grupie, to po prostu się cieszę.
A jeszcze - przerażało mnie określenie „stary człowiek”. Każdy z nas nazywany jest „starszą panią” lub „starszym panem”, a ja osobiście to kocham.
Jestem starszą panią!
Każdy wie, że to, co „stare” jest wspaniałe. Jak „stare wino”. Swoim wnukom zawsze powtarzam, że starzeję się jak dobre wino, a one po prostu cieszą się.
A jeśli mowa o „renciście”. Niedawno zostałam tak nazwana w sklepie i pomyślałam, że to dość trafne. Naprawdę jestem na rencie i jak sądzę to dobrze. Podobnie jest z „emerytem” - jestem na emeryturze i kocham to.

W sumie, uważam, że my baby boomers - dzieci wyżu demograficznego - kochamy to, jak jesteśmy określani bez względu na to, co to znaczy.
Sami możemy tworzyć pozytywne definicje tych pojęć. Możemy się obrażać, gdy jesteśmy nazywani emerytami lub starymi ludźmi, musimy jednak pamiętać, że to my nadajemy tym słowom złe znaczenie. To my utrwalamy negatywne konotacje!
Pamiętaj, że osoba mówiąca te słowa, najczęściej nie chce cię urazić, więc nie obrażaj się.
Po prostu śmiej się, uśmiechaj: bo żyjesz!

To prawda. Nie tylko w Australii, ale i w Polsce można spotkać osoby, które obrażają się słysząc w odniesieniu do siebie określenie "staruszek", a nawet "starszy", pomimo tej 60-tki na karku.
Coraz więcej osób w wieku przedemerytalnym pojęcie "senior" akceptuje tylko jako kategorię sportową.
Badania pokazują, że kiedy myślimy o sobie - po przekroczeniu 40-tki - łatwiej nam się identyfikować z osobami o pięć, a nawet 10 lat młodszymi, niż tymi, których sami uważamy za starców.
Pod powyższym artykułem także znaleźć można komentarz, w którym czytelnik stwierdza: "Jestem po 60-tce, pracuję na pełen etat. To nie mój problem. Odezwij się do mnie, gdy skończę 80 lat."

A ja się zgadzam z autorką.
"Senior" to brzmi dumnie.
Definicja pojęcia zależy od osób w zaawansowanym wieku.
To sami seniorzy kształtują obraz starości.
Jeśli przestaniemy bać się słowa, będziemy mogli mu nadać życie i barwę. Tak, by nie oznaczało bólu i cierpienia, a radość i swobodę.




środa, 11 marca 2015

Czy bogowie mogą się mylić?

Filmy o cudach w medycynie zawsze biją rekordy oglądalności.

Wszyscy – w swoim mniemaniu – jesteśmy beneficjentami postępu w medycynie.

Jesteśmy na nią skazani, bo medyczna technologia jest swego rodzaju współczesną religią, która co prawda nie obiecuje życia wiecznego, ale która zda się oferować długowieczność, zdrowie, urodę.

Jesteśmy skazani na medycynę, dlatego z wypiekami na twarzy czytamy, słuchamy i oglądamy doniesienia o jej postępach.

Niektóre z nich warte są naszej uwagi i podziwu.

I nisko się kłaniamy lekarzom, którzy cudu dokonali.

Szczególnie, gdy dotknęło to nas, albo naszych bliskich.


Ale pomimo cudów w medycynie, codzienne kontakty pacjenta ze światem medycznym nie są satysfakcjonujące.
Lekarze – są jak koty – sądzą, że skoro pacjenci tak się do nich garną i karmią ich – nawet za pomoc w błahych sprawach – to są bogami.
Sądzą, że skoro posiedli tak szeroką wiedzę o tym, jak funkcjonuje ludzki organizm, to są bogami.
I wielu z nich uznało, że w związku z tym, są strażnikami życia. Że do nich należy decyzja czy i jak życie człowieka powinno przebiegać.
Wyabstrahowali życie, zdrowie, a nawet urodę z istoty człowieka.
Dla nich pacjent to tylko naczynie. Powinien być uległy i wdzięczny. Lekarz – cudotwórca – pielęgnuje wartość najwyższą i zajmuje się nią często wbrew i pomimo pacjenta.
Co prawda, nie jest w stanie życia uratować, ani tak naprawdę zainicjować, może je jedynie przedłużyć, ale prawda nie jest istotna, bo pacjent jest skazany na lekarza.

Pacjent czasami się burzy, buntuje, okazuje swoje niezadowolenie.
Bo pomimo cudownej technologii, pomimo rozległej wiedzy, lekarz czegoś nie dosłyszał, nie dopatrzył, nie pomyślał… i pacjent nie poddał się leczeniu.
Lekarz oczywiście porażki nie poniósł. Porażkę poniósł pacjent – bo się nie dostosował.
Lekarz zrobił wszystko, co mógł, ale życie potoczyło się wbrew założeniom i jego wysiłkom.
Czy to znaczy, że lekarz się pomylił?
Nie, bo bogowie wszak są nieomylni.

Ale – to tylko eksperyment myślowy – dopuśćmy możliwość pomyłki lekarza.
Czy lekarz może się mylić?
Tak. Czasami nawet jest skazany na porażkę.
Dlaczego?
Bo cała jego medyczna wiedza opiera się na trzech filarach:
autorytecie, wynikach badań eksperymentalnych i publikacjach medycznych.
A każdy z tych filarów jest kruchy.
O błędach pacjent dowiaduje się rzadko, bo choć są głośne, to łatwo o nich zapominamy – jesteśmy skazani na lekarzy, jesteśmy zakładnikami medycyny.

Dwie krótkie wypowiedzi Bena Goldacre – z platformy ted.com – w przystępny sposób przedstawiają możliwe przyczyny błędów lekarzy.





Uwaga: napisy polskie ustawia się na suwaku ekranu prezentacji.

Ben Goldacre sam jest lekarzem – jak lubi o sobie mówić, kujonem – ale zajmuje się epidemiologią i pisaniem o nauce.
W swoich wystąpieniach obala mity o nieomylności medycyny i lekarzy sugerując, że w niektórych przypadkach błędów po prostu nie da się uniknąć.
A przyczyny są następujące:

Autorytet
Skąd wiemy, czy coś jest dobre, czy złe? – pyta Goldacre.
Gdybyśmy opierali się li tylko na własnym doświadczeniu, musielibyśmy przyznać, że coś raz przynosi korzyść, raz wywołuje chorobę. Nie każde zaburzenie jest chorobą. Czasami jest tylko sygnałem, ostrzeżeniem, a niekiedy objawem tego, że organizm próbuje odzyskać homeostazę, próbuje się dostosować do środowiska.
Ale my nie ufamy doświadczeniu. Nie mamy cierpliwości, by radzić sobie z dolegliwością, albo jej zapobiegać. My dążymy do ideału, albo realizujemy schemat.
Wolimy zatem zaufać autorytetowi.
Literki przed nazwiskiem, okulary na nosie, biały kitel to tylko magiczne atrybuty autorytetu.
W rzeczywistości nic nie znaczące, ale wzbudzające ufność pacjenta.
Ben Goldacre pokazuje to na przykładach szamanów diety, którzy chwalą się tytułami naukowymi, członkostwem w stowarzyszeniach, albo odniesieniami do publikacji, gdy w gruncie rzeczy wszystkie te atrybuty po prostu kupili na targu.
Złośliwy Goldacre dla celów dowodowych nabył dla swojej kotki certyfikat eksperta, którym szczyciła się pewna popularyzatorka uzdrawiającej diety.
Nasza wiara w to, co mówi autorytet wynika z naszej potrzeby zrzucenia z siebie odpowiedzialności, a nie z uważnego słuchania słów autorytetu.
Poddajemy się działaniu sugestii, wzbogacając organizacje biznesowe lub umacniając dobrą samoocenę lekarza. Ale sukces może być dziełem przypadku.

Wiara w wyniki badań
Lekarze bardzo często przepisują pacjentom leki, opierając się na wynikach badań.
Sam często na tej stronie przekazuję radosne wnioski płynące z badań naukowych.
Goldacre zauważa jednak, że naukowa metodologia w medycynie może się nie sprawdzać.
Większość rzetelnych badań leków opiera się na procedurze z tak zwaną grupą zerową.
Czyli jedna grupa dostaje lek – jest leczona – druga otrzymuje placebo, czyli nie jest leczona.
Dla lepszego obrazu – osoby z grupy leczonej powinny od czasu do czasu leku nie otrzymywać, by sprawdzić czy nastąpi pogorszenie, polepszenie, czy nic się nie zmieni.
Pomijając etyczne wątpliwości, szczególnie gdy uczestnikami są osoby starsze i zagrożone, kłopot z wynikami tych badań jest taki, że dowiadujemy się, czy leczenie jest lepsze od jego zaniechania.
Ale nie mamy żadnych informacji, czy lek jest lepszy od innych, w jakich sytuacjach i dlaczego.
Badań krzyżowych się nie prowadzi, bo leki są przeważnie własnością koncernów farmaceutycznych i chronione patentami. A wyniki porównawcze mogłyby być uznane za czarny PR.
A jeśli nawet wyniki z badań podobnych leków się zestawia, to nigdy nie wiadomo, czy lek, który okazał się gorszy, podawany był badanym we właściwych dawkach.
Albo, czy naprawdę był skuteczny w leczeniu.

Lekarze zatem nie wiedzą, czy przepisywany lek będzie skuteczny i czy podają go we właściwej dawce.
Stosują go, bo wierzą, że badania były przeprowadzone prawidłowo, skoro opublikowało je poważne wydawnictwo i podpisał się pod nimi poważny naukowiec.
W to, że publikacja jest najzwyklejszym działaniem promocyjnym, marketingowym i zwykłą reklamą – jak to się dzieje z każdym produktem – nie chcemy wierzyć.
Po latach praktyki, lekarz nabywa stochastycznego doświadczenia, albo uodparnia się na negatywną informację zwrotną. Lek nie działał nie dlatego, że jest zły, albo że zalecana dawka była niewłaściwa, to pacjent okazał się lekooporny. Nikogo nie można przecież do leczenia zmusić.
I tylko czasami pacjent zdrowieje pomimo, a nawet wbrew staraniom lekarza.


Opublikowane, zatem prawdziwe

Oczywiście, aby wyniki badań były wiarygodne muszą być odpowiednio zredagowane i opublikowane w poważnym naukowym medium.
Dlaczego? Aby każdy mógł je zweryfikować, ponownie przeprowadzić badanie i wypowiedzieć się na ich temat.
Lecz w tej szczytnej idei jest drobna rysa.
Niektórych, a właściwie większości badań w medycynie nie da się powtórzyć.
Przecież nie odtworzymy grupy pacjentów o tych samych parametrach zdrowia, funkcjonujących w tym samym środowisku, w taki sam sposób. Możemy tylko nie dostrzegać różnic.
Tymczasem lek lub suplement diety okazał się skuteczny nie z uwagi na swoje właściwości, ale na zbieg z cechami organizmu pacjenta. U kogoś innego, pod okiem innego lekarza, lek może okazać się szkodliwy.
Dlatego wymyślono statystykę i analizę statystyczną badań.
Na poziomie statystycznym ustalamy, że wynik pozytywny lub negatywny jest prawdopodobny.
Czyli, że jest większa lub mniejsza szansa, że lek podany we właściwym czasie, w odpowiedniej dawce, odpowiedniemu pacjentowi, pod okiem uważnego lekarza – wywoła wyleczenie.

Dlatego rzadko badania są powtarzane.
Lecz nie trudności powstrzymują naukowców, wszak zawiść czy ciekawość pokonywały znacznie większe przeszkody.
Powtarzanie badań się nikomu nie opłaca, bo żaden wydawca nie jest zainteresowany jest ich publikacją.
Jeśli są pozytywne – po co, przecież nie wnoszą nic nowego.
Jeśli są negatywne – mogłyby naruszać dobry wizerunek publikatora.
Wydawcy nie lubią negatywnych badań.
Ponadto weryfikacja badań nie przynosi ani naukowej sławy, ani środowiskowego prestiżu.

Przez to lekarze nie mają okazji uczyć się na porażkach.
Mogą uczyć się jedynie na własnych błędach. Choć ludowa mądrość zaleca uczyć się raczej na cudzych.
Porażek się nie omawia, skrywa się je. Ewentualnie dyskutuje w zamkniętych gremiach, ale głównie by dociec, czy lekarz wystarczająco się starał.
Tymczasem, z porażek i błędów lekarskich można by prawdopodobnie nauczyć się o wiele więcej niż z naukowych badań.

Reasumując – bywa, że lekarz zaufa niewłaściwemu autorytetowi, podejmie decyzję na podstawie jednostkowych badań, których wyników nie należy ekstrapolować, a nie ma w zwyczaju przyglądać się wcześniejszym porażkom, wtedy błąd nie jest przypadkiem, jest jak najbardziej naturalnym skutkiem przyjęcia błędnych założeń.

Dla usprawiedliwienia lekarzy można tylko dodać, że terapia jest pracą zespołową. Jak produkcja filmu. Potrzebny jest dobry scenariusz – diagnoza, dobry reżyser, dobra obsada i właściwy producent – czyli pieniądze.
Gdyby lekarze dostrzegli, że nie są bogami i że ich skuteczność zależy od wysiłku całego zespołu – systemu finansowania, rzetelności i uważności pielęgniarek, rozsądku pacjenta – być może błędów udałoby się uniknąć.
Na pewno tych, o których pisuje dr Ben Goldacre.

poniedziałek, 9 marca 2015

Nigdy nie jesteś za stary na...

Nie jest łatwo rozmawiać o starości.

Szczególnie w społeczeństwie, które z niewidomych przyczyn traktuje starzenie się jako równoznaczne z procesem powolnego umierania.

Które traktuje starzenie się i starość jako dowód słabości i nieporadności.

Które uważa, że starości należy się wstydzić, bo sprawny i dojrzały człowiek nie poddaje się starzeniu. Walczy, zapobiega, jest aktywny… I umiera młodo, w pełnym zdrowiu.

To ostatnie dla mnie brzmi żałośnie, ale ciągle udaje mi się spotkać kogoś, kto tkwi w takim przekonaniu.


Odkąd namawiam do rozmowy o starości, słyszę:
- od 50-latków – „mnie to nie dotyczy”, „za wcześnie o tym rozmawiać”, „a czym się tu przejmować, ja się nie czuję staro” (lub „a wyglądam staro?”), „nie mam czasu o tym pomyśleć”, „przecież jeszcze nie umieram…”, „człowieku, o czym mówisz, trzeba żyć i już”;
- od 60-latków – „no cóż, starzejemy się, ale póki człowiek jest na chodzie…”;
- od 70-latków – „a co tam starość, nie trzeba się przejmować, trzeba korzystać z życia”…
Osoby starsze są najczęściej skupione na sobie, na swoich tęsknotach, przekonaniach o tym, że kiedyś było lepiej, albo na miłości i nadziei pokładanej we wnukach. O starości nie chcą rozmawiać, bo się jej wstydzą, no i ona towarzyszy im na co dzień, jest codziennością, a o szarości dnia rozmawiać nie ma potrzeby.

Ale przecież rozmawianie o starości nie jest namawianiem do położenia się do grobu, ani do akceptacji umierania, ani zgody na powolny rozkład naszego człowieczeństwa.
Przeciwnie, chodzi o to, by starzeć się ciekawie.
By być, a jeśli trzeba odnaleźć siebie. I czuć satysfakcję z życia sobą i dla siebie.

Dlatego tak bardzo ucieszył mnie wpis na blogu amerykańskiej pisarki i dziennikarki, Rosalind Warren.
Autorka opisuje w nim swoją przygodę z czasu, gdy skończył 60 lat.
W tamtej chwili postanowiła na poważnie zastanowić, co ten fakt dokładnie dla niej oznacza.
I jak to kobieta, która ma wątpliwości (mężczyźni zagubieni nigdy nikogo nie pytają o drogę) zwróciła się z prośbą o podpowiedź do przyjaciół z Facebooka.
Poprosiła o dokończenie zdania: Nigdy nie jesteś za stary na….”.
Pierwsza odpowiedź ją zaskoczyła:
„Tatuaż”.
Naprawdę?
Jakże to?
Ona?
Spokojna autorka? Bibliotekarka?
Ale zastanowiła się przez chwilę nad tym, co mogłaby sobie wytatuować. Pomyślała o swoim ulubionym bibliotecznym systemie klasyfikacji dziesiętnej.
Swoją drogą nie pomyślałbym o sobie, jak o zakurzonej książce, ani o katalogowaniu siebie. Choć tatuaż z pewnością by się wyróżniał i budził zainteresowanie, także pośród wielbicieli tatuaży.
A potem posypały się inne podpowiedzi.
„Nigdy nie jesteś za stary/za stara na:”
- to, by zacząć od nowa;
- taniec do białego rana;
- spróbowanie czegoś nowego;
- zakup nowej sofy.
Ten wpis i mnie wydał się interesujący, wszak właśnie na starość liczy się wygoda. Sofa może się przydać choćby po to, by poczytać leżąc. A czytać warto.

Pojawiły się podpowiedzi rozsądne:
„Nigdy nie jesteś za stary/za stara na:”
- nową przyjaźń (to oczywiste, starzy przyjaciele powoli odchodzą, a człowieka ciągnie do człowieka);
- powrót do szkoły (nareszcie jest na to czas i po raz pierwszy w życiu człowiek wie po co się uczy i uczy się dla przyjemności);
- nauczenie się nowych sztuczek (mądrość ludowa się z tym nie zgadza, ale każdy czas w życiu ma specyficzne potrzeby i potrzebuje szczególnych trików).
Były sugestie pisane pod wpływem popularnych seriali i literatury.
„Nigdy nie jesteś za stary/za stara na:”
- zaplanowanie zabójstwa i zemstę;
- pójście do więzienia (dowcipne, ale z drugiej strony coraz częściej się zdarza);
- śmierć (no pewnie, skoro nie można umrzeć młodo i bez bólu, to człowiek na śmierć nigdy nie jest za stary).

I były rozwinięcia oczywiste – romantyczne:
„Nigdy nie jesteś za stary/za stara na:”
- to, by ponownie się zakochać (ponoć mężczyznom zdarza się częściej, choć kobiety – jak z samochodem – mają większą potrzebę korzystania z młodszego, bardziej sprawnego modelu);
- ożenek (osobiście się z tym nie zgadzam, związek partnerski owszem, ale ślub? - no chyba, że człowiek jest optymistą);
- śmiech jak głupia, zakochana nastolatka;
- seks;
- poślubienie młodszego mężczyzny lub młodszej kobiety (o ile kobieta ma odwagę stawić czoło społeczeństwu, a mężczyzna lubi łatwiejsze rozwiązania);
- sprośność;
- zrzucenie stanika (brzmi to trochę rewolucyjnie, a jednak na bycie matroną zawsze przyjdzie czas);
- pisk na rockowym koncercie (oczywiście, jeśli ktoś jest w stanie wytrzymać ten hałas);
- malowanie twarzy;
- wyskok na całą (lub jedną) noc (szczególnie, jeśli za młodu i w okresie dojrzałości nie mieliśmy na nic czasu);
- zabawę!
- zmierzenie się ze strachem przed lataniem;
- spłatę długów;
- praktykowanie jogi;
- przejście na weganizm;
- zagrać;
- powygłupiać się;
- bawić się klockami (to zapewne podpowiedź mężczyzny, bo prawdziwy mężczyzna z klocków nigdy nie wyrasta).

Jedna z przyjaciółek Rosalind Warren napisała: „Nie sądzę, bym była za stara na cokolwiek. Może na urodzenie dziecka, ale kto by chciał to robić, gdy ma 60 lat?”.
Inni suflerzy nie tylko się bawili, ale postanowili rzucić jej rękawicę.

„Nigdy nie jesteś za stary/za stara na:”
- podjąć nowe wyzwanie;
- podążyć za szczęściem;
- śmiać się;
- marzyć;
- zmienić się;
- poczuć się fantastycznie;
- pobiegać nago w deszczu…

Przyjaciele Rosalind Warren bawili się świetnie.
Może warto do zabawy dołączyć?
Niczego nie sugerując, ale przyjmując 60 lat za właściwą cezurę czasową, jakie powinno być rozwinięcie zdania:
„Nigdy nie jesteś za stary/za stara na ………………:”

czwartek, 5 marca 2015

Czy system zdrowia publicznego potrzebuje lekarza? Chirurga?

Medycyna, szczególnie w ostatnich dziesiątkach lat, dokonała cudów.
Jej rozwój doprowadził do tego, że ludzkie życie naprawdę uległo wydłużeniu.
Na całym świecie rodzi się więcej dzieci i coraz więcej starych ludzi żyje tylko dzięki medycynie.
W zasadzie dzięki medycznej technologii.
Bo medycyna od dawna przestała być magią, sztuką, wiedzą, a nawet nauką.
Medycyna jest dziś technologią.
Podziwiamy ją za to. Upajamy się jej sukcesami.
W związku z tym, nasze marzenia o życiu w zdrowiu stają się coraz bardziej odważne i szalone.
Rosną oczekiwania i budzą się nadzieje.
Ale z drugiej strony, medycyna dostarcza nam również największego zawodu.
Zawodu, który ujawnia się w kontakcie pacjent-lekarz.
Dlaczego?
Bo technologia kosztuje.
Zatem coraz częściej dostępna jest nielicznym.
Bogaci mają wszystko, biedni tylko podziw dla cudu, wiarę i niekiedy nadzieję.
Ponadto, technologia zabija ducha medycyny.
Gdzieś, po drodze zmagań o ludzkie życie, zaginął człowiek.
Zarówno po stronie lekarza, jak i po stronie pacjenta.
Lekarz stał się mechanikiem, a pacjent maszynerią, przy której lekarz dłubie, którą stara się uczynić doskonałą.
Pacjent przestaje być indywidualnością, a staje się mniejszym lub większym zaburzeniem funkcjonowania mechanizmu, jakim jest ludzkie – jeszcze ludzkie – ciało.
Medycyna stała się tak skomplikowana, że żaden lekarz nie jest w stanie objąć jej jako całości.
Tempo jej rozwoju jest tak szybkie, że lekarz wchodzący w zawód ma świadomość, że wiedza pozyskana na pierwszym roku studiów może być nieaktualna.
A wiedzę medyczną czerpie się z publikowanych badań, które nie są weryfikowane, bo publikuje się jedynie wyniki pozytywne.
Wiedza ta nie obejmuje natomiast ani sztuki komunikowania się, ani kontaktu z chorym.


Dodatkowo, technologia nie lubi wyjątków, ceni regułę, powtarzalność, pewność, unifikację, system.
Pacjent nie ma czuć się dobrze dla siebie samego. Ma poprawnie funkcjonować dla społecznego dobra.
A to medycyna określa, co znaczy owo poprawne funkcjonowanie.
I dlatego lekarz wie lepiej. To on mówi pacjentowi, czy i kiedy nastąpiło „wyleczenie”.
A wcześniej nie tylko stawia diagnozę. ale decyduje czy i kiedy wdrożyć terapię, jak to zrobić, ale nade wszystko, czy opłaca się to robić.
Pacjent powinien podążać i podporządkować się wiedzy lekarza.
Bo zakres wiedzy lekarza czyni go „bogiem”.
Dlatego pojęcie „zdrowie człowieka” zastąpiono pojęciem „zdrowie publiczne”.
Medycyna i lekarz nie służą już człowiekowi. Służą zdrowiu publicznemu. Służą systemowi.
O ile lekarz zachowuje podmiotowość - choć tylko wtedy, gdy jest ekspertem, specjalistą, szamanem technologii - o tyle pacjent jest już tylko przedmiotem oddziaływania medycyny.
Medycyna staje się bytem samym w sobie.
Zbiorem procedur, katalogiem leków, schematów postępowania.

Niestety, pacjent nie nadąża za rozwojem medycyny.
Choruje częściej, choruje dłużej, wymaga coraz bardziej skomplikowanych badań diagnostycznych, a i nie zawsze zdrowieje we właściwym trybie.
Czasami zdrowieje pomimo starań lekarzy, czasami umiera, pomimo że lekarz tkwi w przekonaniu, iż zrobił wszystko, co należało, by uratować to życie.
Często, coraz częściej pacjent nie czuje się dobrze w roli formularza do wypełnienie. Chciałby się wyżalić, ponarzekać, przegadać ból, ale lekarz – medycyna – system nie ma na to czasu.
Pacjent – z nieznanych nikomu powodów – sądzi, że skoro są możliwości, to jemu, choremu, się należy zarówno ludzkie traktowanie, szacunek, jak i cała rozwinięta technologia. Jakby nie miał szacunku dla ogromu wiedzy lekarza.
I wtedy słyszy: „Ale to tak nie działa…”.
„To kosztuje.”

Na całym świecie, każdy system opieki zdrowotnej – system zdrowia publicznego – działałby dobrze, gdyby nie pacjent.
Na całym świecie, każdy system opieki zdrowotnej – system zdrowia publicznego – działałby efektywnie, gdyby nie pacjent.
Pacjent wydaje się być najsłabszym ogniwem.
Ku zaskoczeniu wszystkich, medycyna się rozwija i doskonali, ale system zdrowia publicznego, system opieki zdrowotnej choruje. Coraz szerzej. Coraz głębiej.

Każdy kraj na świecie walczy z rosnącymi kosztami opieki zdrowotnej. Nigdzie, żadne społeczeństwo nie obniżyło (a nie tylko zwolniło tempo wzrostu) kosztów opieki zdrowotnej poprzez poprawę usług medycznych. Obniżenie kosztów uzyskuje się tylko przez cięcie lub racjonowanie usług medycznych.
Gdyż nikt, nigdzie, nie uczy lekarza myśleć o kosztach leczenia.
Z problemem styka się dopiero w praktyce, gdy jednocześnie uświadamia sobie, że bez technologii niczego nie potrafi zrobić.

I tak na całym świecie, pacjenci żartują, że najdroższe w medycynie są: uwaga lekarza i jego długopis.
A że lekarze uczą się szybko i nikt nie wątpi w ich wiedzę i umiejętności, to albo uczą się zarabiać na medycynie, albo uczą się nie angażować.
System działa, czasami leczy, bo medycyna czyni cuda.

Ale mogłoby być lepiej.
Oto dwie opinie na ten temat.

Abraham Verghese jest gwiazdą konkurencyjnego uniwersytetu Staford i popularnym pisarzem medycznym.
Jego zdaniem, aby udoskonalić system, należy wrócić do najlepszych narzędzi lekarza – jego rąk i rozmowy z pacjentem.
Myślę, że może mieć rację.


Atul Gawande, doktor Atul Gawande to elita elit.
Absolwent szkoły medycznej w Uniwersytecie Harvarda, lekarz w drugim pokoleniu (i to zarówno po mieczu, jak kądzieli), profesor Uniwersytetu Harvarda, chirurg, autor czterech bestsellerów, uznany przez magazyn Forbes za jedną ze stu najbardziej wpływowych osób na świecie, od wielu lat zajmuje się zdrowiem publicznym, czyli publiczną służbą zdrowia.
Człowiek, który uznał, że:
„Lepiej lekarzom patrzeć na ręce, bo zawsze mogą leczyć lepiej.”,
opracował stosunkowo prosty sposób wyleczenia systemu zdrowia publicznego.
Oto prezentacja.



W filmach można ustawić polskie napisy - wystarczy skorzystać z funkcji w prawym dolnym rogu ekranika filmu.

wtorek, 3 marca 2015

Nie umieraj powoli...

W sieci krążył i krąży wiersz, tekst, o który posądzany był Pablo Neruda, choć w rzeczywistości napisany przez brazylijską dziennikarkę i poetkę Marthę Medeiros.
Tekst ma wiele wersji – krótszych i dłuższych – po hiszpańsku, portugalsku i angielsku.
Proponuję spolszczenie dwóch.

Powolna śmierć

Umiera powoli,
kto nie podróżuje,
kto nie czyta,
kto nie słucha muzyki,
kto nie odnajduje w sobie wdzięczności.
Umiera powoli,
kto zabija w sobie miłość,
kto do nikogo nie wyciąga pomocnej dłoni.
Umiera powoli,
kto stał się niewolnikiem nawyków,
powtarza codziennie te same czynności,
kto przywiązał się do marki i każdego dnia kupuje to samo,
kto nie odważył się zmienić koloru ubioru,
lub nie rozmawiał z kimś, kogo nie zna.
Umiera powoli,
kto nie ma w sobie pasji i boi się odrobiny szaleństwa,
kto woli emocje,
które odbierają blask oczom
i chronią serce przed wzruszeniem.
Umiera powoli,
kto nie zawróci, będąc nieszczęśliwym
w swojej pracy lub miłości,
kto nie ryzykuje pewnością czy też niepewnością,
by ponownie marzyć,
kto nie pozwolił sobie, choćby raz w życiu,
wyzwolić się od rozsądnych rad…
Żyj już dziś!
Zaryzykuj już dziś!
Zrób to już dziś!
Nie pozwól sobie powoli umierać!
Nie dopuść, by czuć się nieszczęśliwym!

* * *

Powolna śmierć…
Umiera powoli, kto stał się niewolnikiem nawyków i codziennie przemierza te same ścieżki.
Kto unika wymiany poglądów i obawia się sprzeczności.
Kto nie zmienia marki dokonując spożywczych zakupów, nie ryzykuje zmiany koloru ubioru i nie rozmawia z nieznajomym.
Umiera powoli, kto telewizję uważa za guru i uczynił z niej codziennego partnera.
Umiera powoli, kto unika namiętności, woli czarne na białym, przedkłada kropkę nad „i” nad niepewność uczuć, wybiera tylko te z nich, które oczom odbierają blask, uśmiech zmieniają w ziewanie, serce uwalniają od wzruszeń i westchnień.
Umiera powoli, kto nie przewraca stołu, gdy jest niezadowolony z pracy, kto nie ryzykuje zamiany pewnego na niepewne, by spełnić swe marzenie, które czyni go świadomym.
Umiera powoli, kto traci dzień, skarżąc się na swego pecha lub nieustanny deszcz, rezygnuje z projektu przed jego uruchomieniem, kto obawia się pytać o kwestię, której nie rozumie, lub nie odpowiada na pytanie, choć zna odpowiedź.
Umiera powoli, kto niszczy poczucie własnej wartości.
Umiera powoli, kto nie pracuje nad sobą i kto nie uczy się, choć ma taką możliwość.

Tekst, który dzięki internautom stał się wierszem, Martha Medeiros napisała, by wyjaśnić nam, że:
Ponieważ nie możemy uniknąć nagłego końca, powinniśmy starać się uniknąć śmierci na raty, powolnej, codziennej. Że zawsze należy pamiętać, iż życia wymaga znacznie większego wysiłku niż po prostu oddychanie.

Ten tekst przypomniałem sobie, gdy przeczytałem historię Helen Lambin. Staruszki z tatuażem.
Jej historia zaczęła się, gdy skończyła 75 lat.
W tamtej chwili postanowiła wstrząsnąć swoim życiem, robiąc mały, drobny tatuaż – stokrotkę.
Potem pomyślała o małym delfinie, który po chwili potrzebował matki.
Aż nadszedł zapragnęła pamiątki po zmarłym mężu, zwanym „Bunny”, pojawił się zatem mały, różowy króliczek.
Po pięciu latach było już ponad 50 różnych kolorowych tatuaży.

Zdjęcie ze strony Senior Planet


Helen Lambin ma dziś 80 lat, ale czuje się najwyżej na 39.
Jest wdową i babcią, ale twierdzi, że tatuaże ułatwiają jej komunikowanie się z młodymi ludźmi.
Uczy się gry na harmonijce, języka hiszpańskiego, pisze na temat religii, układa modlitwy.
Uwielbia Google, okazjonalnie korzysta z Facebooka, używa komórki.
Osiemdziesiątka ją przeraziła. Stara się być panem swego życia i żyje chwilą.
Nie pozwala sobie powoli umierać.
Tatuaże są nie tylko przejawem poczucia humoru.
Są także buntem przeciw protekcjonalnemu traktowaniu osób starszych.
Jak mówi Helen Lambin: "Nikt nie zadziera z tatuowaną staruszką!"

poniedziałek, 2 marca 2015

Strata pracy, żałoba, starość...

Powszechnie uważa się, że żałoba zarezerwowana jest dla sytuacji śmierci kogoś bliskiego.

Jednakże głębokiego smutku można doświadczać po każdym traumatycznym przejściu w życiu.

Po każdej osobistej stracie.

Nawet wtedy, gdy wydaje się to nieracjonalne.

Jedną z największych zmian w życiu, najcięższych do zniesienia, jest utrata pracy.

Dla jednych, utrata pracy to tylko nowe wyzwanie, okazja do spróbowania czegoś nowego, dla innych to utrata siebie, swojej pozycji, samooceny, obrazu siebie jako osoby. 

Tracąc pracę tracimy siebie. To prowadzi do żałoby.


Kiedy tracimy pracę, często – mimo woli – pojawia się w nas poczucie wstydu, poczucie winy, poczucie krzywdy. Podważona zostaje nasza samoocena. Wizja osobistej przyszłości staje się mglista.
Odczuwamy lęk, smutek, żal.
Mamy wrażenie, że coś w nas umarło.
Czy jesteśmy tego świadomi, czy nie - doznajemy żałoby po stracie tego „czegoś”.

Wątpliwości co do oceny własnej wartości to nieuniknione myśli po stracie pracy.
Nasza samoocena spada i zaczynamy się wstydzić, że nie spełniliśmy oczekiwań – czyichś lub własnych.

Wstyd jest jedną z najbardziej trujących emocji.
Może zniekształcać samooceną, a wyobrażenie o sobie zmieniać w karykaturę.
Czasami powoduje, że jesteśmy skłonni karać siebie za słabość, za błędy. Albo wręcz przeciwnie, że jesteśmy skłonni uznać, że „skoro taki już jestem, to mogę tak postępować”, i sprzyjać popadaniu w przesadę, agresję, uzależnienia.

Towarzyszem wstydu jest poczucie winy, z którym nierozłączne jest poczucie krzywdy.
Może nam się wydawać, że wstydzimy się, bo czujemy się winni. Albo, ponieważ czujemy się winni, powinniśmy się wstydzić tego, co się nam przydarzyło.
Jednak poczucie winy i wstyd to dwie różne rzeczy.
Poczucie winy – według Bréné Brown – mówi: „zrobiłem źle – przepraszam – naprawię to”.
Wstyd stwierdza: „jestem zły – ale nic na to nie poradzę – nie jestem w stanie się zmienić”.
Pomiędzy wstydem i poczuciem winy jest poczucie krzywdy – „spotkało mnie coś, na co nie zasłużyłem”, „odebrano mi coś, co mi się należy, bo jestem…”.
Razem potrafią być dla nas zabójcze, bo zdejmują z nas odpowiedzialność nie tylko za to, co się już wydarzyło, ale przede wszystkim za to, co może się wydarzyć.
Strata wydaje się ostateczna i nie do naprawienia.
Nie ma już szans na lepszą, a nawet dobrą przyszłość.
„Jestem zły, zatem nie zasługuję” – „popełniłem błąd, należy mi się kara” – „straciłem, bo jestem słaby”.
A skoro jestem słaby, to z pewnością już nic dobrego w moim życiu się nie przydarzy.
Jakkolwiek bym się nie starał.
Wstyd, poczucie winy i poczucie krzywdy uczą nas i utrwalają w nas bezradność.

Dlatego niezwykle istotne jest, by (jeśli pomagasz komuś, kto przeżywa żałobę po stracie pracy) nie wzbudzać, a tym bardziej nie pogłębiać żadnego z tych uczuć.
Strata jest dotkliwa i bardzo bolesna, bo tak naprawdę straciłem nie pracę, ale siebie.
Smutek po takiej stracie jest uzasadniony i musi wybrzmieć, aby mogła pojawić się nowa wizja własnej osoby i jej przyszłości.

Badania pokazują, że w powszechnej opinii przejście na emeryturę traktowane jest jako wejście w okres starości.
Przestaję pracować, tym samym zacząłem się starzeć.
Zacząłem się starzeć, bo już nie nadaję się do pracy.

Kiedy racjonalnie badamy „przejście na emeryturę”, nie ma w tym nic traumatycznego.
Mamy środki do życia, będziemy mieli więcej czasu dla siebie. Możemy zająć się sobą – możemy o siebie zadbać – zacząć realizować marzenia – mamy więcej czasu dla rodziny, przyjaciół.
Możemy robić więcej dla siebie i dla innych.
Możemy być bardziej szczęśliwi…
Niekiedy, oczekujemy przejścia na emeryturę z radosnym podnieceniem.
Rygor dnia rozluźnia się. Nie musimy się tak bardzo wytężać, mobilizować. Nie musimy już o nic, ani z nikim rywalizować. Nadszedł czas wolności.
Jednak o wiele częściej odbieramy przejście na emeryturę jako stratę pracy.
Stratę pozycji. Utratę roli, którą odgrywaliśmy w życiu, a co za tym idzie własnej wartości.
Nagle dostrzegamy, że naszego życia nic nie wypełnia, bo wszystko, czym żyliśmy, to były obowiązki, zadania, cele do osiągnięcia. I one zniknęły.
Mamy więcej czasu dla siebie i dla rodziny, ale nie wiemy, co z tym czasem począć, bo utraciliśmy swój życiowy cel.

I choć to irracjonalne, choć trudno się do tego przyznać, pogrążamy się w głębokim żalu, w żałobie po stracie pracy, po stracie wizerunku własnej osoby jako kogoś aktywnego, kreatywnego, silnego…
Pojawia się wstyd, że jesteśmy tak starzy, że już nieprzydatni w pracy.
Pojawia się poczucie winy, że zestarzeliśmy się tak szybko i że się nie przygotowaliśmy do tego stanu rzeczy.
Pojawia się poczucie krzywdy, bo życie odebrało nam coś niezwykle dla nas istotnego – przekonanie o tym, że jesteśmy młodzi, piękni, wartościowi.
Odczuwamy lęk i żal, bo teraźniejszość jest nieuporządkowana, a przyszłość niejasna.

Ten niepokój i żal może być mniej lub bardziej wyraźny.
Możemy go maskować obsesyjną wręcz aktywnością, która ma zatrzymać proces starzenia, a najlepiej go dezaktywować.
Albo mogą ujawniać się w zniechęceniu, osłabieniu, pogorszeniu stanu zdrowia.

Może to ryzykowana teza, ale sądzę, że obawiamy się starości, bo antycypujemy żałobę po stracie pracy, młodości, siebie.
Tak trudno nam wejść w starość, bo nie radzimy sobie z żałobą po stracie wizji siebie, która co prawda w naturalny sposób stała się przeszłością, ale ku naszemu zaskoczeniu.
Niestety, w procesie dorastania, dojrzewania, dojrzałości, nikt nas nie uczy, ani też sami nie staramy się nauczyć domykać etapy życia.
W rodzinach wielopokoleniowych, w małych grupach społecznych, mogliśmy przyglądać się dojrzewaniu i starzeniu się innych i uczyć się od nich. Przejściu, a raczej wejściu w kolejny etap rozwoju, towarzyszył rytuał inicjacji. Z jednej strony byliśmy przyjmowani w poczet dorosłych lub starców, z drugiej zamykaliśmy dzieciństwo lub dojrzałość,
Dziś skazani jesteśmy na siebie.

Musimy sami radzić sobie z żałobą po utraconej młodości.
I dlatego, najważniejsze jest, by uświadomić sobie wstyd, poczucie winy, a nawet poczucie krzywdy, ale by nie pozwolić im dominować w naszej podświadomości i w codziennym życiu.

Tak po stracie pracy, jak w po przejściu na emeryturę, powinniśmy poświęć czas na wychowania siebie, utulenie siebie zarówno w ciele i umyśle.
Robić rzeczy, które przynoszą nam spokój i poczucie komfortu, na przykład czytanie dobrej książki, masaż lub choćby ciepła kąpiel.
Robić to z życzliwością i współczuciem dla siebie, okazując sobie zrozumienie.
Przejściu na emeryturę, tak jak utracie pracy, towarzyszy poczucie straty kontroli nad własnym życiem.
Postarajmy się ją odzyskać przez odzyskanie odpowiedzialności i uważność.
Co ważne - poczucie odpowiedzialności nie wiąże się z poczuciem winy, lecz świadomość, że to, co się nam zdarza jest przypadkiem, ale to, co z tym robimy, jak reagujemy, zależy od nas.
W ćwiczeniu uważności pomaga medytacja, która nie musi być siedzeniem w niewygodnej pozycji, czy wpatrywaniem się w punkt, a już z pewnością nie jest rozmyślaniem i analizowaniem problemu.
Medytacja to dostrzeganie i obserwowanie myśli, bez ich wzmacniania, pielęgnacji, rozbudowywania, a przede wszystkim oceniania. Szczególnie tych negatywnych myśli.
Po prostu, trzeba oddychać do miejsc, w których negatywne myśli wzbudzają ucisk czy ciężar, i rozluźniać je.
Można to robić w każdej chwili i w każdym miejscu – w czasie spaceru, oglądając telewizję, w poczekalni do lekarza.

Wstyd i inne negatywne emocje, które towarzyszą utracie pracy, mogą prowadzić do izolowania się i unikania kontaktów społecznych.
I to jest w porządku. Warto poświęcić trochę czasu samemu sobie, by wyjść z szoku po stracie pracy i odzyskać równowagę. Ważne też, by móc swobodnie i bez oceniania stworzyć nową wizję swego życia.
Ale izolacji często towarzyszą negatywne reakcje na stres – objadanie się lub topienie smutku w alkoholu.
I to nie jest w porządku. To łatwiejsze w użyciu, ale nie pozwala poczuć się lepiej, a z pewnością nie rozwiąże problemu.
Lepiej, każdego dnia należy poświęć trochę uwagi i czasu z zrobienie czegoś pozytywnego.
Gdy czujemy się beznadziejnie, a nawet bezwartościowi, dobrze jest zrobić coś, co przypomina nam o naszej wartości, ale nie podlega osądowi innych.
Może to być naprawdę coś prostego - pomoc starszej osobie w przejściu przez ulicę, witanie i uśmiechanie się do ludzi na ulicy, pomoc sąsiadowi w wyprowadzaniu psa lub dobrowolne oddanie swego czasu dla dobrej sprawy.
Służenie innym, nawet w najprostszy sposób, przypomina nam, że jesteśmy godni zaufania i mamy coś do zaoferowania.

Stracie pracy, ale i przejściu na emeryturę, często towarzyszy utrata znajomych i kolegów, którzy dotąd wypełniali naszą codzienność, a nawet wspierali. Z naszego otoczenia znikają ludzie, którzy byli naszym światem. To doznanie jest jak trzęsienie ziemi.
Bywa, że ludzie zaczynają od nas stronić, jakby utrata pracy, albo emerytura mogła być zaraźliwa.
Z drugiej strony, i my nie podejmujemy kontaktu. Dostrzegamy, że „ich” sprawy nie są już „nasze”.
Jakbyśmy odjeżdżali pociągiem, znajomy krajobraz znika w oddali.
W takiej chwili, również warto skupić się na tym, co najbliżej. Wokół nas.
Często ta najbliższa okolica, sąsiedztwo może okazać się warta odkrycia, a jest nam całkowicie nieznane.

Gdy przeżywamy żałobę po stracie pracy, ważne jest, by wydobyć się z głębin smutku w sposób, który wzmacnia nasze poczucie indywidualności i buduje osobowość. Który wzmacnia nasze zaufanie do siebie samych.
Poczucie samosterowności, samokontroli jest niezwykle istotne.
Dlatego w tym okresie warto skupić się na najprostszych czynnościach.
Wykonywać je wolno, z pełnym oddaniem, we własnym rytmie, według osobistej instrukcji, jakby wszystko zależało tylko od nas i nie podlegało niczyjemu osądowi.

* * *

Przy okazji, proponuję posłuchać opowieści Brene Brown o wstydzie:


niedziela, 1 marca 2015

Zanim umrę chcę ...

Candy Chang – artystka z Nowego Orleanu specjalizuje się w interaktywnych działaniach we wspólnej przestrzeni, co polega głównie na komunikacji z sąsiadami z pomocą banalnych tablic, kredy, szablonów, naklejek…
Projekty są niezwykle proste. Artystka rozwiesza w sąsiedztwie karteczki, które ludzie mogą uzupełniać treścią, a dotyczące ich miejsca zamieszkania; wysokości czynszu; rzeczy, które chcą lub mogą pożyczyć; pory dnia, w której można ich odwiedzić.
Karteczki z napisami:
„Mieszkam w …….. od …… i płacę …….”; albo
„Proszę zapukaj! Drogi sąsiedzie, jeśli potrzebujesz …… daj mi znać. Twój sąsiad.”; lub
„Czy mógłbym pożyczyć? Cześć sąsiedzie, jeśli masz …… daj mi znać. Twój sąsiad.”;
spotykały się z sympatią.
Dzięki nim ludzie się poznawali, nawiązywali znajomości, ale też nie przeszkadzali sobie, nie sprawiali kłopotu nieoczekiwanymi wizytami.
Nikogo nie szokowały wielkie tablice z zapisanymi marzeniami o miłości, zawieszone na ścianach opuszczonych budynków.
Albo tablice, na których mieszkańcy okolicy mogli wpisać wspomnienie związane z budynkiem. Albo karteczki: „Chciałbym, aby w tym miejscu było ….”.
W świecie pospiesznej komunikacji bez zrozumienia siebie nawzajem, te tablice nabrały znaczenia.
Każdy przechodzień mógł nie tylko wyrazić swoje myśli, ale też zobaczyć i poznać myśli innych ludzi, ludzi z sąsiedztwa. Spotykanych na co dzień, ale mijanych bez słowa, znanych twarzy bez imion.

Po śmierci swojej matki, z którą Candy była bardzo związana, artystka zrozumiała prawdziwą wartość życia.
Nie życia jako całości, ale życia w każdej jego chwili, w każdym działaniu, które podejmujemy, albo o którym zapominamy.
Wtedy przyszedł jej do głowy pomysł, który obiegł cały świat. Gościł nawet w Polsce.
Na opuszczonym domu w sąsiedztwie rozwiesiła wielką tablicę, na której widniały szeregi z niedokończonym zdaniem: "Before I die I want to .....".



„Zanim umrę chcę  …..”.
Przechodnie – bez względu na wiek – mogli wpisywać na tablicę swoje marzenia.
A jednocześnie uświadomić sobie – czytając myśli innych ludzi – sens życia, jego wartość, czas.
Projekt spodobał się, wędrował przez wszystkie kontynenty, kultury – ponad 70 krajów, ponad 500 miast - i stał się kanwą ciekawej książki, która sporo mówi o naszej wizji „zwykłego” życia.
Życia pełnego problemów, przeszkód, błędów, porażek.
Życia, w którym wcale nie dominują fantastyczne sny o potędze.

Podoba mi się ten projekt.
Podoba mi się nie tylko w przestrzeni publicznej.
Wydaje mi się, że dla siebie samego, w swej osobistej, intymnej przestrzeni warto zawiesić taką tablicę z niedokończonym zdaniem: „Zanim umrę chcę zrobić ……”.
I uzupełniać je, korygować, lub tylko czytać, gdy budzimy się rano i zasypiamy w nocy.
Aby pamiętać…
Życie nie jest wartością samą w sobie, ani samą dla siebie.
Nasze życie nie należy do nikogo oprócz nas.
A jeśli żyjemy, to po to, by przed śmiercią zrobić ….

Ciekawe, jak zmienia się taka tablica w ciągu naszego życia.
Myślę, że taka osobista tablica ważna jest właśnie w okresie starzenia się, aby przypominać sobie, że to, co chcemy zrobić przed śmiercią, musi zdarzyć się dziś.
Najlepiej teraz.