wtorek, 14 października 2014

Opowieść nad grobem ...

 

 

Jest zwyczaj przemawiania nad grobem.

Takie tam wspomnienie o zmarłym, ostatnie słowo.

W emocjach trudno jednak dobrać słowa...

Oto moja przemowa nad grobem matki. Jeszcze nieskończona. Snuta zaledwie.

Ku pamięci osoby, której szczątki dziś pochowam.

Ku pamięci mojej mamy...


Przede wszystkim, była Renią, nie Reginą, broń Boże Renatą…
Niekiedy i tylko dla niektórych - Reniuchną.

Nie była łatwym człowiekiem, potrafiła zdobyć się na złośliwość, sarkazm, potrafiła dokuczyć i odwrócić się po zadaniu ciosu, pozostawiając człowieka bez prawa do obrony.
Bywała uparta. Czepialska.
Ale lubiła się uśmiechać, śmiać, śpiewać, tańczyć, lubiła flirtować z całym światem. A gdy kochała to miłością zaborczą i lojalną zarazem. Niewierność była wyrażeniem spoza jej słownika.
Była lojalna także wobec przyjaciół, o ile oni pozostawali lojalni wobec niej.
Kochała życie, choć na koniec nie chciała o nie walczyć.
I tak, jak nie chciała, by życie bolało, za wszelką cenę pragnęła uniknąć bólu umierania.

Nie miała wielkich pasji. Nie miała twórczych ambicji. Po prostu – czerpała z życia to, co przynosiło przyjemność.
Nie lubiła gotować, ale uwielbiała programy o gotowaniu. Jej zbiór przepisów mógł imponować zawodowcom.
Uwielbiała krzyżówki, szarady, jolki.

Nie była nadopiekuńczą matką, ani za bardzo troskliwą. Nawet nie była mamuśką.
Nie lubiła rozczulania się nad sobą – ani u siebie, ani u innych.
Nie była wylewna w uczuciach. Nie była czułostkowa. Egzaltowana.
Nie rozdawała gorących buziaków, ani uścisków. Nawet przytulając zachowywała pewien dystans.
Ale psy i koty wyczuwały, że mogą powierzyć jej swoją słabość, zaufać jej w słabości.

Uwielbiała tworzyć własną przestrzeń. To nie było hobby, ani pasja. Nie chodziło o studiowanie wnętrzarstwa. Normy, reguły nie miały dla niej znaczenia. Wszystko musiało być tak, jak ona chce. Jej przestrzeń miała swoje tajemne znaki i symbole. Kokosiła się w niej i rozpychała. Lubiła, gdy dostrzegano urok i czar tej przestrzeni, ale nie pozwalała, by ktoś się w niej zadomawiał.
Chciała mieć i miała swój mały, maleńki świat.
Nikt nie miał do niego dostępu.
Nie potrzebowała dalekich podróży, zwiedzania odległych, ani bliskich zakątków, lubiła „żyć we wnętrzu”. Będąc w świecie, w podróży, na wakacjach w leśnej głuszy, tęskniła za domem.

Wiele lat temu, gdy po śmierci ojca mieszkałem sam z matką, wieczorami, gdy kładła się spać, siadałem obok i opowiadałem jej o tym, co mi się w ciągu dnia wydarzyło. Ona odwracała się do ściany, plecami do mnie i rzucała przez ramię: „Ty mów, mów, ja słucham, tylko tak mi się lepiej leży…”.
Oczywiście zasypiała, a przynajmniej drzemała, ale mi to nie przeszkadzało. Moje gadulstwo łagodziło jej żałobę.

Po kilku latach pomyślałem, że trzeba przygotować do życia bez niej. Wykorzystałem sprzeczkę i na jakiś czas zamilkłem, przestałem ją odwiedzać. A ona była zła, zatem nie dzwoniła.
Żyłem tak, jakbym już sam był na świecie.
Wyjeżdżałem w podróż służbową do Włoch i nawet jej o tym nie powiadomiłem.
Z satysfakcją odebrałem telefon w hotelowym pokoju, tłumacząc: „Nie, nie przyjdę, bo jestem w Wenecji…”. Lecz kiedy się rozłączyliśmy, wiedziałem, że chodziło tylko o to, by zadzwoniła. I że byłem pewny, że zadzwoni. Bo wiedziałem, że choć jej nie odwiedzam, to jest gdzieś tam.

Nigdy mnie nie przytulała. Nie mówiła słodkich słówek. Nie pocieszała. Czasami wręcz odpychała.
Ja także nie tuliłem jej, ani nie całowałem. Nigdy nie powiedziała mi, ale też nie usłyszała ode mnie banalnego „kocham”.
Oboje czuliśmy się skrępowani obejmując się, w czasie wymiany świątecznych życzeń.
Całymi tygodniami mogliśmy ze sobą nie rozmawiać. Albo milczeć, siedząc obok siebie.
Jednak mam świadomość, że tak naprawdę byliśmy w nieustającym kontakcie, dzwoniąc do siebie po kilka, kilkanaście razy na dzień.
Niewiele wiedziała o moim życiu, o moich zainteresowaniach, znajomych, przyjaciołach. Niewiele wiedziała o mojej samotności. Choć zdawała sobie z niej sprawę i niepokoiła się nią. Była osobą towarzyską, potrzebowała w swym otoczeniu ludzi, nie rozumiała samotności, odosobnienia, izolowania się.
Nie wiedziała, że moja samotność płynie z niej. Że jest - była warunkiem koniecznym i wystarczającym mojego istnienia.
Była przyczyną życia i powodem, dla którego się żyje.

Moją radością było móc widzieć uśmiech na jej twarzy.
Moją ambicją, spełnić jej oczekiwania.
Ale wiele razy toczyliśmy spory i wojny o błahostki. Głównie o sprawy rodzinne, towarzyskie, o stosunek do ludzi.
No i o stosunek do upływających lat.
Po prostu nie akceptowała starości. Chciała być i czuła się młoda. Próbowała nie zauważać, negować to, co niesie wiek. Słabość.
Z tego powodu nie dbała o swoje zdrowie. Nie zażywała leków.
Co ma być, to będzie – mawiała – byle nie bolało…

Gdy zachorowała, przekonałem ją do podjęcia leczenia. Odesłałem do szpitala, namówiłem do zaufania lekarzom.
Nasze telefoniczne kontakty nasiliły się.
Choć nigdy nie rozmawialiśmy o sprawach naprawdę istotnych. Po prostu słuchałem jej.
Kiedy przyszedł udar, nie chciałem jej budzić, bałem się, że się ze mną pożegna.
Trzymałem ją za rękę.

Już nigdy więcej tej ręki nie pochwycę…
Nie spojrzę w jej oczy.
Gdy byłem dzieckiem, w dorosłym życiu, sądziłem, że mnie ogranicza.
Dziś mam poczucie, że świat stracił barwę.


Odwróciła się do mnie plecami. Nie wiem, czy słucha, czy słyszy, bo śpi.
Ale szpecę jej do ucha, te oto słowa:


Mamo, byłaś moim światem,
Byłaś warunkiem koniecznym, ale i wystarczającym mojego istnienia.
Trudno mi żyć bez Ciebie.
Dokąd mam zadzwonić, by usłyszeć Twój głos?
Co zrobić, by wzbudzić Twój uśmiech?
Twoja przestrzeń była moją oazą,
A teraz nie ma powietrza, którym mogę oddychać,
Moje serce powinno przestać bić razem z Twoim.
Jak mogę sprawić Ci radość,
Byś wybaczyła zawód, który Ci sprawiłem?
Jeszcze długo mogłem trzymać Cię za rękę,
Nie musieliśmy przecież ze sobą rozmawiać…
Nigdy Ci tego nie mówiłem, zdradzę Ci zatem tajemnicę,
Kocham Cię, Mamo.

Reginie Michoń poświęcam...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.